Nasz największy wyjazd
Chorwacja 2009 – relacja by Bartas
Dzień 0 - wieczór przed wyjazdem. Wyjazd zbliżał się coraz bardziej, odliczanie dni skończone, zostały tylko godziny. Ania przyjechała do mnie późnym popołudniem. Musieliśmy zrzucić z Suzy wszystkie zapakowane już graty, żeby zamontować gniazdo zapalniczki i podłączyć je do instalacji moto. Godzina 22, moto nadal w rozsypce
Po sprawdzeniu gg okazało się, że Irek „Adventure” ma zapinkę łańcucha - przypomniało mi się, że może się przydać w razie „W”, więc jakoś ok. 23 byliśmy w Bydgoszczy po odbiór zapinki i małego zapasowego bonusu. Po powrocie Ania poszła spać, a ja coś ok. 24 zaczynałem się pakować.
Dzień 1, dom - Czechy Tego dnia wstaliśmy ok. 7 rano, pomimo iż chcieliśmy wstać nieco wcześniej. Po szybkim śniadaniu zabraliśmy się za końcowe pakowanie i mocowanie bagażu na motocykle, co było nie lada wyczynem. Zajęło to nieco więcej czasu niż planowaliśmy i zamiast o 8, wyruszyliśmy o 9:15. Jak na złość drogowcy zabrali się ostro do pracy i mniej więcej do Gniezna musieliśmy się liczyć z dość pokaźnym opóźnieniem. Spokojnie, własnym tempem nawijaliśmy kolejne kilometry. Do Wrocławia dotarliśmy jakoś przed 15, pokonanie miasta zajęło coś około godziny. Jechaliśmy dalej. Granica czeska ukazała się naszym oczom ok. 18:30. No i zaczęło się - rygorystyczne przestrzeganie przepisów u pepików (mają wysokie mandaty). Po 19 zaczęliśmy szukać noclegu. Z racji temperatury musiał to być pokój. Jego znalezienie zajęło nam trzy większe wioski
Udało się to w miejscowości Letovice (pokój za dwie osoby 17E), jak to się później okazało, szczyt luksusu to to nie był.. Zalegliśmy. Pokonany dystans - ok. 450 km.
Dzień 2, Czechy - Węgry Wstaliśmy tak szybko, jak się dało i spakowaliśmy graty na motorki. Motel nie pozostawił w naszych sercach najlepszych wspomnień
Jak najszybciej udaliśmy się w stronę Brna, a dalej Wiednia. Wszystko szło jak najlepiej aż do momentu wjechania do wymienionego miasta. Chciałem nas przeprowadzić drogą równoległą do autostrady, by nie płacić za winietki i dalej na Węgry. Droga, wypatrzona na Googlach przestała sobie istnieć, a my straciliśmy 2,5 godz. na jej szukanie… W końcu i tak kupiliśmy winietki na austriackie drogi i autostradami dojechaliśmy na Węgry. Można oczywiście skoczyć przez Słowenię, ale wtedy trzeba liczyć się z wykupieniem winietki za 17E, my woleliśmy nadrobić 50 km drogi. Po przekroczeniu granicy austriacko - węgierskiej kierowaliśmy się na miejscowość Shombathely, jadąc wzdłuż wielkiej, ciemnej burzowej chmury. Mieliśmy nadzieję, że uda się ją wyprzedzić i uniknąć ulewy, jednak droga zaczynała prowadzić nas w sam jej środek… Jeden z miejscowych motocyklistów doprowadził nas do motelu, jednak cena tam zabijała (59E za pokój), więc w strugach deszczu powoli pojechaliśmy dalej szukać przydrożnych noclegów. Zmęczeni i bardzo przemoknięci wreszcie znaleźliśmy przemiły motel Missouri za 30E za pokój.
Od razu wskoczyliśmy pod prysznic i zalegliśmy w łóżku, śmiejąc się podczas oglądania telewizji węgierskiej - dżizus, po jakiemu oni gadają
Zasnęliśmy jak dzieci.
Dzień 3, Węgry - Jezerce (HR) Z wielkim żalem opuściliśmy motel Missouri. Tego dnia chcieliśmy już dotrzeć na miejsce. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Próbując dotrzeć do przejścia granicznego z Chorwacją trzeba było wjechać na 1km płatnej, węgierskiej autostrady. 1 km to nie jest dużo, ale i tak skutecznie utrudniałem podróż - pomyliłem zjazdy i nadrobiliśmy nielegalnie jakieś 30 km drogi z duszą na ramieniu, aby nie było czasami kontroli winietek. Zrobiliśmy taką wielką pętlę i dotarliśmy wreszcie na miejsce. Przedostaliśmy się przez granicę, dostaliśmy misie w paszporty i heja na Zagrzeb autostradą ze średnią prędkością 140 - 160 km/h. Na pierwszej płatnej bramce trochę nas za dużo skasowali, ale udało się odzyskać część kasy - następnym razem trzeba będzie bardziej uważać. Kiedy skończyło się paliwo w Suzi, okazało się, że potrafi spalić nawet ponad 7 litrów na 100 km przy takiej prędkości. Jechaliśmy zatem nieco wolniej. Kiedy dotarliśmy do Karlovac, kierowaliśmy się już bezpośrednio na Plitvice. Po drodze, w Karlovacu znajdowało się muzeum wojny domowej, która toczyła się na tych terenach w latach 90’tych.
Oryginalne czołgi, działa przeciwlotnicze, amfibia i zniszczone przez wojnę budynki powodują, że na ciele można dostać gęsiej skórki. Jadąc dalej po drodze pełno było opuszczonych, zniszczonych domów ze śladami po kulach… No ale trzeba było kulać się dalej. Dojechaliśmy do Plitvic, nawet nieco dalej, aby znaleźć nocleg. Odważyliśmy się na namiot, w dzień było coś ok. 25 stopni. Znaleźliśmy miłe miejsce za 6,75E za wszystko. Jak się później okazało, nie był to najlepszy pomysł. Pod wieczór rozpętała się gwałtowna burza z gradem wielkości grochu. Modliliśmy się, aby namiot wytrzymał gwałtowny wiatr. Jakoś dał radę, jednak to nie był koniec atrakcji tej nocy. Zrobiło się przeraźliwie zimno, ubraliśmy się w co tylko się dało, przykryliśmy się wszystkim co było i jakoś dawało się spać. W dodatku materac zaczął puszczać powietrze i trzeba było go 2x dopompować, aby nie spać na ziemi. Wcześniej, zanim przyszła burza, do właścicieli naszego „pola namiotowego” przybył jeszcze jeden podróżnik, Austriak, jadący na Afryce od południa Chorwacji, częściowo przez Bośnię. Trochę z nim pogadałem na temat podróży i samego moto.
Dzień 4, zwiedzanie Plitvic + dojazd do Senj. Rano od Austriaka dowiedzieliśmy się, że niewiele straciliśmy śpiąc w namiocie, gdyż temperatura w domku była porównywalna z tą na dworze
Zjedliśmy coś na szybko i udaliśmy się do Parku Narodowego Jezior Plitvickich. Szybko zajęliśmy miejsca parkingowe, darmowe, następnie podreptaliśmy po bilety do parku. Kosztowały prawie 15E za osobę, ale były naprawdę tego warte. Zaczęliśmy od przepłynięcia jeziora stateczkiem i już dalej „z buta” pomostami. Podziwialiśmy przepiękne widoki zapierające dech w piersiach i pstrykaliśmy mnóstwo fotek.
Doczłapaliśmy się na samą górę, skąd zjechaliśmy na dół busikiem. Całość zajęła nam chyba 3 godziny, więc po powrocie na camping szybkie pakowanie i ok. 15 kurs na Senj, leżącej na samym brzegiem Adriatyku. Wyjeżdżając z rejonu Plitvic zauważyłem znak kierujący do Bośni i Hercegowiny... W zasadzie od granicy z Bośnią byliśmy niecałe 5km. Szybka decyzja - jedziemy do Bośni. Jednak parę kroków przed granicą Ani przypomniało się, że do tego państwa konieczna jest „zielona karta”. Przed wyjazdem mieliśmy możliwość jej wyrobienia, w końcu jest za free, no ale nie spodziewałem się, że będziemy tak blisko. No trudno, zawróciliśmy i obraliśmy pierwotny kurs na wybrzeże.
Po drodze znów byliśmy świadkami pozostałości okrutnej wojny. ¾ domów w mijanych przez nas wioskach było opuszczonych, bądź całkiem zniszczonych przez bomby. To co stało, miało liczne ślady po kulach. Droga wiodła przez dolinę, wizualnie piękną, dookoła drogi piękne, zielone łąki i pola… pola minowe…
Co jakiś czas można było zauważyć tabliczkę informującą co dokładnie czai się parę metrów od drogi. Jechaliśmy dalej, jakieś 30 - 40 km od celu złapał nas deszcz, ale na szczęście nie tak silny. Bliżej celu zatrzymaliśmy się przy ruinach bodajże strażnicy. Znajdowała się na górce, więc wjechałem sobie pod same ruinki, by móc je dokładniej obejrzeć. To, co tam zobaczyłem, po prostu mnie zatkało. Zaraz za strażnicą było urwisko, a miejsce, w którym staliśmy, było wzgórzem Vratnik.
Z tego miejsca było widać góry, drogę biegnącą serpentynami do samego Senj, oddalonego o niecałe 15 km, charakterystyczną twierdzę Nahaj w Senj, samo morze, wyspę Krk i inne mniejsze wysepki… ciężko to opisać, trzeba tam stanąć i to zobaczyć, bowiem zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca. Zebraliśmy się i jechaliśmy serpentynami do Senj. Praktycznie od razu zatrzymał nas pan, który zaproponował nocleg u siebie. Tego nam było trzeba. Zero szukania i błądzenia, tylko od razu piękny pokój z garażem. Kosztowało to nas 55E za dwie noce. Teraz tylko prysznic, kolacja i spać.
Dzień 5, Senj - Krk. Pierwszy dzień, kiedy mogliśmy trochę pospać
. Podniosłem się ok. 8:15, a Ania jeszcze trochę poleniuchowała w łóżku. Spokojne śniadanie i ruszyliśmy spacerkiem do miasta. Najpierw zwiedziliśmy górującą nad miastem twierdzę Nechaj.
Z samej góry roztaczał się piękny widok na całe miasteczko i otaczające je góry. Następnie poszliśmy zwiedzić starówkę miasta. Zabytków było dużo, ale większość zaniedbana i podniszczona. Przemieszczaliśmy się wąskimi, nastrojowymi uliczkami, kierowani przewodnikiem. Gdy wróciliśmy do pokoju przebraliśmy się szybko i pognaliśmy już motorkami na północ na najbliższą lądowi i największą wyspę Krk. Prowadził na nią most odległy od Senj o 46 km. Trasa prowadziła nas cały czas wybrzeżem, odcinkiem znanej 8 adriatyckiej, więc widoki były cudne - po jednej stronie góry, po drugiej urwisko i morze - rewelacja. Płatnym mostem dostaliśmy się na wyspę, gdzie zrobiliśmy postój w celu obrania dalszego kierunku. Spotkaliśmy tam Polaków - Andrzeja i Ewę. Po miłej pogawędce ruszyliśmy do miejscowości Voz, skąd obfociliśmy cały most.
Dalej pognaliśmy do miasta Krk, w którym jednak zabłądziliśmy i odpuściliśmy zwiedzanie, gdyż gonił nas czas. Pognaliśmy dalej na sam koniec wyspy do miasta Baśka.
Tam na górze obejrzeliśmy ruiny starożytnych jeszcze domów pierwotnej osady. Przy próbie zjazdu Ania zaliczyła glebę nr 2
Chwilę później zaczął padać deszcz, na szczęście tylko chwilę. Wracaliśmy tą samą drogą, ponieważ jest tylko jedne stałe połączenie wyspy z lądem. Korek na most zaczynał się jakieś 10 km przed, więc ominęliśmy go bokiem. Po powrocie na pokój zjedliśmy coś na szybko i pojechaliśmy na samo wybrzeże zobaczyć zachód słońca i porobić trochę foto.
Zrobiliśmy jeszcze mały wypad serpentynami do sąsiedniej miejscowości, a na koniec lody motocyklowe na stacji w Senji. Potem już tylko kolacja, prysznic i spać. Załapaliśmy się nawet na naleśniki od naszej gospodyni - rety, coś innego niż zupka chińska z Radomia
. Jutro będziemy ruszać w stronę Polski.
Dzień 6, Chorwacja - Węgry. Wstaliśmy dzisiaj przed 8. Niestety z wielkim żalem zaczynamy opuszczać ten piękny kraj. Zjedliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. Będziemy za tym miejscem tęsknić, ale mamy nadzieję, że uda nam się tu jeszcze wrócić. Po pożegnalnym foto z gospodynią rozpoczęliśmy podróż powrotną. Na wzgórzu Vratnik, po pokonaniu serpentyn zrobiliśmy kolejne foto widoczków, które poprzednio przysłonił nam deszcz. Jechaliśmy drogą równoległą do autostrady aż do samego Karlovac. Wiodła ona przez małe miejscowości i wioski. Widać było piękne widoki, a w którejś miejscowości natknęliśmy się na ruiny zamku, przerobionego na coś w stylu kościoła.
Z Karlowac do Zagrzebia była już autostrada (opłata 10 kun), a od Zagrzebia do granicy z Węgrami 21 kun - 7 kun to 1E. Granicę przekroczyliśmy w Letenye i kierowaliśmy się na Balaton. Jak się później okazało, nie był to dobry pomysł. Wiało przez całą drogę, jedna droga, same łąki i pola i nic ciekawego po drodze - normalnie masakra. Jedyne, co nam się dobrego przytrafiło to pizza w przydrożnym barze motocyklowym „Jesolo”. Po posiłku ruszyliśmy dalej w stronę Balatonu. Wiatr wiał coraz bardziej, w dodatku zaczynało padać, aż w końcu rozpoczęła się wielka ulewa. Po 2 godzinach poszukiwań noclegu udało nam się znaleźć otwarty motel, gdzie skasowali nas za 1 noc aż 40E!! Nie mieliśmy jednak wyboru - zmoknięci, zziębnięci, targani wiatrem zakotwiczyliśmy się tam. Jeden plus - mieli tam MTV
Po kolacji i szybkim prysznicu poszliśmy spać z postanowieniem jak najszybszego opuszczenia Węgier.
Dzień 7, Węgry - Słowacja.Wstaliśmy o godzinie 7 i zjedliśmy śniadanie. Spakowaliśmy rzeczy na moto i pojechaliśmy na brzeg Balatonu zobaczyć to słynne jezioro. Tam porobiliśmy zdjęcia uciekając przed falami. Nadal strasznie wiało.
Ruszyliśmy w kierunku granicy ze Słowacją. Po drodze zatrzymaliśmy się na ciepłą czekoladę, a potem na hamburgera z frytkami i herbatę, gdyż było potwornie zimno. Na szczęście ceny okazały się przyzwoite. Tuż przed granicą zahaczyliśmy jeszcze o Tesco, aby wydać resztę węgierskiej waluty. Już na Słowacji okazało się, że tutaj także wieje. Po wjechaniu w głąb kraju i między góry zrobiło się dodatkowo bardzo zimno. Szukanie noclegu zajęło nam znów mnóstwo czasu. Wreszcie zdecydowaliśmy się na hotel za 50E za dwie noce za pokój. Jutro zmierzamy pozwiedzać okoliczne zamki. Pani z hotelu mówiła też coś o wodospadach. Na razie padamy na twarz i idziemy spać.
Dzień 8, Słowacja.Dzisiaj udało się trochę pospać i wstaliśmy przed 9. Niestety okazało się, że za oknem padał deszcz. Zdecydowaliśmy, że skoro tutaj już jesteśmy, trzeba się poświęcić i zobaczyć okolicę. Postanowiliśmy zobaczyć zamek w Strecnie. Po drodze okazało się, że jest jeszcze zimniej, a texy zostały w pokoju… Gdy dotarliśmy pod zamek zaczepiliśmy o przydrożną budkę z jedzeniem i wypiliśmy ciepłe cappuccino. Sprzedawca okazał się znawcą historii całego regionu, znał chyba wszystkie okoliczne zamki, a za ladą miał bogatą kolekcję pocztówek. W dodatku na zapleczu ulokowaliśmy nasze kaski i torbę na bak. Trochę się rozgrzaliśmy i schodami podreptaliśmy na zamek. Zdyszani dotarliśmy na miejsce.
Wstęp kosztował nas tylko 1E za osobę, a zamek był naprawdę warty zobaczenia. Duże wrażenie robi widok z najwyższej części zamku, studnia wykuta w litej skale i głęboka na 88 m oraz nietoperz śpiący na strzałce wskazującej kierunek drogi
. Po zwiedzaniu zamku wróciliśmy do budki na hot - dogi z frytkami. Sprzedawca zaczął dalej opowiadać o słowackich zamkach i poradził nam inną drogę powrotną przez jedną z górskich dolin. Po posiłku i ogrzaniu udaliśmy się na prom przez Vag i ruszyliśmy na Terchovą i dolinę Vratnej. Po drodze rozpadało się jeszcze bardziej, ale jakoś dotarliśmy. W dolinie dojechaliśmy do ośrodka narciarskiego i zawróciliśmy na pokój.
Strasznie zmarzliśmy i zmoknęliśmy. Ania miała całe mokre spodnie, przemarznięte palce, więc szybko skoczyła pod gorący prysznic, a ja zabrałem się za gotowanie jedzenia. Później skoczyłem jeszcze na zakupy do słowackiego Lidla, nareszcie normalne ceny za żarcie. Po powrocie objadaliśmy się słodyczami, zbliżał się wieczór i kolejny dzień za nami. Jutro kierunek na Polskę. Zatrzymamy się jeszcze u kolegi z Hanuska pod Tarnowskimi Górami.
Dzień 9, Słowacja - Polska. Pobudka o 7 rano. Czas się spakować i wrócić już do kraju. W dniu wyjazdu świeci słońce i jest całkiem ciepło. Mamy nadzieję, że taka pogoda utrzyma się do końca dnia. Droga wiodła przez Dolny Kubin. Kawałek dalej znajduje się Zamek Orawski, który postanowiliśmy zwiedzić.
Robi on naprawdę mocne wrażenie. W dodatku udało się nam trafić na dobrego przewodnika, dokładniej panią przewodnik. Grupa zwiedzających składała się z polskich dzieciaków z gimnazjum, więc nasłuchaliśmy się marudzenia w stylu „czy musimy tam wchodzić?”. Dodatkowo z nami maszerowali motocykliści z Estonii, na których wszyscy musieli czekać, ruszali eksponaty, zakładali kolczugi itp… Naprawdę wiocha, że hej… No, ale cóż. Po skończeniu zwiedzania kupiliśmy pamiątki, zjedliśmy coś na szybko i ruszyliśmy w stronę Polski. Kierowaliśmy się przez Ujsoły, Tychy, Katowice, Chorzów, Bytom i ostatecznie przez Tarnowskie Góry do Hanuska, gdzie u kolegi mieliśmy nocleg. Nie widzieliśmy się 2 lata, więc po rozmowach poszliśmy spać parę minut przez północą.
Dzień 10, Hanusek - dom. Obudziliśmy się parę minut po 7, poleżeliśmy trochę i wstaliśmy na śniadanie. Potem już tylko zapakowanie moto, pożegnanie z Krzysztofem i o 8:45 ponownie byliśmy na trasie. Tu już w zasadzie atrakcji wiele nie było, poza remontami i utrudnieniami dróg w miastach typu Kalisz. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Koninie, gdzie spotkaliśmy się z naszym znajomym, Patrykiem. Dalej odcinek do Inowrocławia, gdzie zrobiliśmy postój. Zmęczenie dawało już o sobie dość ostro znać. Odprowadziłem Anię do domu, a potem wróciłem do siebie. Był to chyba najdłużej trwający odcinek drogi. 350 km przejechaliśmy w 8 godzin, więc średnia przelotowa nie była imponująca…
Podsumowanie:Dystans Ani – 3174 km
Dystans Bartka – 3233 km
Na dwa motocykle wydaliśmy 665€ i 500 zł.
Spalanie Suzuki GS 500 90’ rok oscylowało w granicy 4 litrów, minimalne spalanie 3,75 l, max coś około 7.
Spalanie Yamahy XT 750 Super Tenere 89’ rok oscylowało w okolicy 5 litrów, przy przelocie 140 – 160 km/h - 6,5 l.
Koszt minimalny noclegu - 6,75€ w okolicy Plitvic za namiot, 2 osoby i motocykle.
Koszt maksymalny noclegu - 40€ za dobę nad Balatonem w pokoju za 2 osoby i motocykle na podwórzu motelu.
Najtańsze żarcie na Słowacji - ceny jak w Polsce.
Najbardziej zapamiętany posiłek - hamburger za 4€ na stacji pod Zagrzebiem (coś ok. 18zł za jeden).
Ilość zjedzonych zupek chińskich - 14 z 20.
Kilka gorących kubków.
Najdroższy bilet wstępu - prawie 15€ za wstęp do Plitvickich Jezior.
Najtańszy bilet wstępu - 1€ za wstęp na zamek w Strecnie.
Liczba gleb parkingowych: Ania 2, Bartek 0.
Ilość zdjęć - łącznie niecałe 700 szt.
Ilość awarii motocykli - 0.
Maksymalny dzienny przebieg coś ok. 500 km.
Minimalny dzienny przebieg coś ok. 200 km.
Największy koszt wyjazdu to paliwo oraz noclegi. Zaoszczędzić można by było znaczną ilość kasy, gdyby spać na polach namiotowych, odpuścić jedzenie fast foodów na stacjach.
Gdyby jechać w czerwcu/ lipcu/ sierpniu, to po podliczeniu można zaoszczędzić ponad 200E, także cały wyjazd zamknąłby się w okolicy 450E i 500zł. Myślę, że jadąc dwoma motocyklami, łączny koszt jest znośny.