Re: eLki czyli jak to bylo sie uczyć ... :)
Plac zawsze miałam opracowany do perfekcji (niemalże 10h robienia ósemki robi swoje
) więc poległam akurat na czym innym.
Za pierwszym razem oblałam rzekomo wymuszając pierwszeństwo: przy wyjeździe z lubelskiego WORD-u jest znak stop, przy którym się zatrzymałam, ale pojechałam dalej widząc, że auta z lewej nie dość, że znajdują się daleeeeko, to jeszcze i tak muszą poczekać na przechodniów na przejściu między mną a nimi. Jakież było moje zdziwienie, gdy szanowny mój jakże ulubiony (
) egzaminator nakazał mi zjechać w najbliższą zatoczkę i zakończył mój egzamin, o wstydzie jaki czułam wjeżdżając z powrotem do ośrodka egz. już nie wspomnę. Chciałam złożyć odwołanie, naturalnie, ale 1) obaj panowie jadący busikiem egzaminującego nie pomyśleli by włączyć kamerę (w rezultacie, nie miałam dowodu, że to ja mam rację), 2) inny egzaminator, który usłyszał moje tłumaczenia innym zdającym poradził mi, by "tamtego pana" raczej nie drażnić i zamiast odwoływać się i nie zdać w Lbn już żadnego egzaminu na prawo jazdy, po prostu zapłacić za kolejny w kasie. Jak mi doradził, tak zrobiłam.
Za drugim razem, podobna sytuacja, ten sam egzaminator, ale już z przygodami na placu manewrowym. Otóż gratis do rozklekotanego motocykla (hamulce za słabo działały, poluzowany łańcuch itp.) mieliśmy niezbyt korzystne warunki pogodowe. Od rana zbierało się na deszcz, ale każdy z nas miał nadzieję, że deszcz, którego się spodziewaliśmy, nie uniemożliwi nam przystąpienia do egzaminu. Gdy nadeszła moja kolej było już prawie ciemno. Zaczęłam już sprawdzać stan motocykla, a tu kap kap... Gdy podjeżdżałam już na wzgórek, deszcz zaczął tak zacinać, że wjeżdżałam z jednym okiem zamkniętym, drugim otwartym, bo kask oczywiście nie miał ochronnej szybki
Zahamować w połowie drogi ledwie się dało (właśnie wtedy dowiedziałam się, że nie do końca hamulce są ok), myślałam, że może zacznę się zwyczajnie zsuwać. Ósemka w strugach deszczu też nie była łatwym zadaniem, ale jakoś i tym razem bez pomyłek. Oblałam na mieście, tym razem popełniłam już głupie błędy, pewnie po części w ogólnej panice przed panem E.
Zdałam za kolejnym razem. Egzaminator trafił się ten co trzeba (czyt.: każdy inny poza panem nr 1), znał mnie trochę i wiedział, że jeździłam i tak, więc poprosił tylko by jeździć jak zawsze, "nie świrować i nie przepuszczać nadmiernie tych babek na przejściach", no i jego ulubione: "dynamicznie, proszę pani, dynamicznie". Tym razem było już bezstresowo, a wspomniana dynamika, której życzył sobie pan E. wyglądała mniej więcej tak, że jechałam najszybciej jak się dało (w granicach rozsądku, ale znaków już nie zawsze), co wręcz nakazywał mi ów pan przez nadajnik. Raz nawet musiałam na nich zaczekać, bo zablokowało ich inne auto, ale E. tylko mnie pochwalił, że zauważyłam, zjechałam gdzie trzeba, i nie ruszyłam w trasę bez nich
.
Co do mniejszych, a nietypowych rzeczy, jakie mi się wówczas (zarówno podczas szkolenia jak i egz.) przytrafiły, to np. kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego kasku... Idąc na kurs pytałam wyraźnie czy zmieszczę się w to co mają (ze wzgl. na fryzurę, jak niektórzy już wiedzą, swój mam adekwatnie większy, więc ich też musiał być podobny). Niby miało być bez problemów, a skończyło się tak, że w Rodmosie (NIE polecam) na miasto musiałam wyjeżdżać w kasku o rozmiar za ciasnym - ból czasami niesamowity, nikomu nie życzę, ale w mym przypadku upór by zrobić wreszcie uprawnienia był większy. Na egzaminie podobnie. Zapytać się o cokolwiek to jak prosić się o kłopoty już na wstępie. Kask znów nieco za mały, ale przynajmniej otwarty, więc jakoś można było to znieść. Kiedy dwukrotnie trafił mi się egzaminator nr 1, irytowało go także nakładanie rękawic (bo musiał chwilę zaczekać po tym jak zdający wsiadł na motocykl).
Jakby tego było mało, po zdanym egzaminie wydział komunikacji robił mi problemy akceptacją zdjęcia. Najpierw okazało się, że nie można mieć kolczyka w brwi, potem, na moją sugestię, że go wyjmę lub zrobię retusz usłyszałam od pani w słuchawce, że "no tak, ale my wiemy, że pani go ma, więc wychodzi na to samo". Kiedy już oddałam poprawione zdjęcia, okazało się, że z tłem jest coś nie tak (a spełniało ogólne wymogi) i że "mam dziwne te włosy". Tym razem pani fotograf (także związana z motocyklami, choć jako pasażerka) nie dość, że komputerowo poprawiła mi kształt ogólnej fryzury i tło, to jeszcze musiała przyciemnić moją karnację, bo tę też mam "nie tak jak trzeba"
Rezultat? Prawo jazdy w kieszeni nie po 2 tyg., ale po 5-iu, bo tyle zajęły uprzejmym paniom w okienku "procedury"...
Jestem bardzo ciekawa, czy ktoś z Was miał podobne przeboje w zw. ze zdawaniem egzaminu czy też formalnościami.